Taki tytuł nosi jedna z najbardziej znanych powieści Gabriela Garcii Marqueza. Książka stała się znana nie tylko z racji tego, iż kompletnie odbiegała od tematów jakie podejmował pisarz, ale została uznana za romans wszechczasów. Opowiada o miłości, która nie powinna się wydarzyć. O rodzącym się uczuciu między dwojgiem młodych ludzi, którzy nie pasują do siebie ze względów społecznych, ekonomicznych i ze względu … na czasy w jakich się urodzili. Nie to jednak jest istotne, ale czas który upływa i jak toczą się losy Florentina i Ferminy. Oraz samo zakończenie, które powinnam zdradzić, ale może nie od razu.
Kilka lat temu jednym z tematów pracy maturalnej była rozprawka na temat: „Czy warto kochać, jeśli miłość może być źródłem cierpienia?”. Na zajęciach rozważaliśmy temat wielokrotnie, na przykładzie poznanych tekstów kultury – lektur, książek czy filmów. Każdy, kto zabierał się za problem uważał go za dość łatwy – wystarczy znaleźć kilka przykładów, z osławioną „Lalką” na czele. Ale po dłuższym zastanowieniu, okazuje się, że ciężko jest wybrać jedną opcję. Historie znane z literatury są niejednoznaczne, a co dopiero kiedy skonfrontujemy je z życiem. Gdy weźmiemy pod uwagę „Romea i Julię” oraz tragiczny koniec ich miłości, w pierwszej chwili wydaje się, że miłość nie jest warta cierpienia. Przecież oboje, lub chociaż jedno z nich, mogło odwołać się do głosu rozsądku i pomyśleć, że jeszcze znajdzie miłość, która da szczęście – jeszcze tyle życia przed nimi. Lecz wtedy przychodzą inne pytania – co by było, gdyby? Może Romeo poślubiłby wybrankę wskazaną przez rodzinę, a Julia popełniła samobójstwo? A może oboje wiedliby życie zupełnie pozbawione gorąca uczucia, kierowaliby się tylko dobrą opinią, tym co powiedzą inni, a czas spowodowałby, że zapomnieliby o dawnych mrzonkach i do końca swoich dni nie wspomnieli już o młodzieńczych miłościach? Cóż, autor wybrał zakończenie o tyle romantyczne, co tragiczne, wskazując jednoznacznie, że miłość nie może obejść się bez cierpienia.
Wertując po kolei w głowie epoki literackie i wszystkie przeczytane książki (nie licząc popularno-naukowych oczywiście), nie znajduję żadnej pozycji, w której miłość pojawiłaby się, zaistniała i trwała szczęśliwie do końca. Począwszy od mitów, przez Biblię, do współczesnej beletrystyki, nawet w kryminałach czy horrorach, uczucie między bohaterami nie jest łatwe, przewidywalne i zawsze jest okraszone jakiegoś rodzaju cierpieniem. Nawet w bajkach dla dzieci, nim książę i księżniczka będą żyli długo i szczęśliwie (?), muszą przejść przez szereg nieszczególnie przyjemnych wyzwań i wylać morze łez. Nigdy jednak nie słyszymy opowieści o tym, co było dalej? Czy po hucznym weselu, okazuje się, że warto było tyle cierpieć? Księżniczka może okazać się rozpuszczoną i roszczeniową złośnicą, a książę zapatrzonym w siebie narcyzem. I tak okazuje się, że od dziecka uczymy się, że by osiągnąć szczęście w miłości, musimy pocierpieć, chociaż nigdy nie będziemy mieli pewności czy było warto.
I chyba teraz jest dobry czas, by zdradzić zakończenie. Otóż po kilkudziesięciu latach bohaterowie Miłości w czasach zarazy dowiadują się, że cierpienie w oczekiwaniu na spełnioną miłość zmieniło ich wymagania dotyczące siebie nawzajem. Po spędzeniu życia zupełnie osobno, spełnieniu się w nim, mimo wyzwań i cierpień, bez żadnych oczekiwań, są w stanie dać sobie czystą miłość.
A co z odpowiedzią na pytanie czy warto kochać…? Chyba każdy z nas będzie miał inną odpowiedź, bo każdy ma inne doświadczenia. Ja stwierdzam, że warto, zwłaszcza jeśli cierpienia nie odbiera się jako kary, lecz jako drogę do zrozumienia, że czysta miłość pojawia się wtedy, gdy niczego już nie oczekujemy.
Kornelia Złotnicka
Pedagog, , nauczycielka języka polskiego,
Starszy Bibliotekarz.