Śmierć na torach

tor

Express Paryż-Nancy oznaczony numerem 55, wyjeżdżający zazwyczaj z Paryża punktualnie o godzinie 17.49 opuścił dworzec wschodni dopiero o godzinie dziewiętnastej. Jego godzinne opóźnienie spowodowane było mgłą, która tego dnia swoim gęstym całunem okryła stolicę Francji i jego najbliższą okolicę. 25 minut później z tego samego dworca i tym samym torem wyruszył inny pociąg, Paryż-Strasburg, który również był już sporo spóźniony.

 

 Dwadzieścia sześć kilometrów za Paryżem, maszynista ekspresu Paryż- Nancy zauważył sygnał „droga zajęta” i zatrzymał swój skład. W istocie, kilometr dalej na torze głównym stacji Lagny stał zablokowany pociąg podmiejski. Była ciemna noc, zagęszczona nieprzyjemną mgłą. Z okien wagonów zaczęli wychylać się pasażerowie zaintrygowani nieprzewidzianym postojem. Nagle z tył rozległ się pomruk, który z chwili na chwilę stawał się coraz bardziej donośny. Był to ryk pędzącego pociągu Paryż-Strasburg mknącego z prędkością 110 km na godzinę. Naglę ogłuszający gwizd lokomotywy przeszył zamgloną ciszę grudniowej nocy. Zanim maszyniści i pasażerowie stojącego pociągu zdołali sobie uprzytomnić co się dzieje, rozległ się przerażający huk i tysiące odłamków rozprysło się na wszystkie strony. Potężna lokomotywa z impetem rozniosła na drzazgi cztery ostatnie wagony stojącego pociągu i zatrzymała się dopiero na piątym wagonie również rozbitym. Kiedy zamilkło żelastwo spod sterty kolejowego złomu zaczął wydobywać się jęk i wołanie o pomoc. Z resztek pociągu uciekali na wpół oszaleli pasażerowie i biegli przed siebie, byle dalej od tego piekła. Jedni szukali swoich bliskich, inni widząc rozmiar katastrofy chcieli skończyć ze sobą na miejscu. Oba pociągi były przepełnione ludźmi, którzy w tym czasie jechali na święta do domów. Wśród nich było wielu żołnierzy udających się na zasłużony urlop. Głównymi ofiarami tej katastrofy byli pasażerowie pociągu Paryż- Nancy, gdyż ich wagony były drewniane. Później prasa nazywała ten pociąg „pociągiem z pudełek po zapałkach”. Więcej szczęścia mieli podróżni pociągu uderzeniowego ich wagony były metalowe, a tym samym odporniejsze na destrukcję. Wyszli prawie bez szwanku, przeżyli również obaj maszyniści. 

tory

Ta kolejowa kraksa była tak głośna, że usłyszano ją w promieniu pięciu kilometrów od zdarzenia. Na miejsce tragedii niezwłocznie zaczęły napływać z okolicznych wiosek i osad zaalarmowane tłumy przystępując do akcji ratowniczej. Widok jaki zobaczyli był potworny. Pod olbrzymim spiętrzeniem dymiącego żelastwa i rumowiska rozbitych wagonów szamotały się zmiażdżone ludzkie kształty, jęczące i ostatkiem sił wzywające pomocy. Praca ratownicza była tym trudniejsza, że miejsce katastrofy przedstawiało istny chaos - ruiny wagonów, poskręcane szyny, zerwane podkłady kolejowe i rozorana ziemia. Zaraz po przybyciu na miejsce rozpalono ogniska, kilka godzin później zaświecono reflektory karbidowe, w świetle miejsce katastrofy przedstawiało jeszcze straszliwszy obraz. Szczątki wagonów, rzeczy podróżnych i ciała zabitych było jednym wielkim morzem ludzkiego nieszczęścia. 
Po obu stronach toru walały się rozrzucone krwawe strzępy ciał, nogi, ręce, okaleczone korpusy, wnętrzności. Wśród nich było dziecko do końca ściskające swoją ulubioną zabawkę, zaciśnięta na rączce od walizki kobieca dłoń w czarnej skórzanej rękawiczce, ciało w żołnierskim uniformie pozbawione głowy. Obraz był przerażający, niektórzy mdleli po przybyciu na miejsce, inni starali się nieść pomoc, póki nie zjawią się służby ratownicze. Początkowo akcję ratunkową organizowano z osób, które zgłosiły się na ochotnika, dopiero po zaalarmowaniu Paryża do działania przystąpiły odpowiednie służby. Kontrolę nad nimi przejął bezpośrednio minister robót publicznych, który wraz z premierem i innymi ministrami przybył na miejsce katastrofy, aby naocznie przekonać się o skali tej tragedii. 


Przy świetle pochodni i lamp acetylenowych przeszukiwano metr po metrze wyciągając zabitych i rannych. Początkowo zwłoki składowano w poczekalni kolejowej, następnie w specjalnych wagonach przewożono je do Paryża, gdzie podziemia dworca wschodniego zamieniono w wielką kostnicę. Nastepnego dnia rano do Lagny przybył arcybiskup Paryża kardynał Verdier, który osobiście udzielał ostaniej posługi konającym, a tych którzy przeżyli podnosił na duchu. W sumie w wyniku tej katastrofy zginęło przeszło 200 osób mogło być ich nawet 230, rannych zostało około 300. Ceremonia pogrzebowa odbyła się z Prezydentem Republiki na czele. Przed wyprowadzeniem zwłok z sali dworca wschodniego przemówienie wygłosił prezes Rady Administracyjnej Towarzystwa Kolejowego oraz minister robót publicznych, który zapewnił, że rząd przeprowadzi skrupulatne dochodzenie celem ustalenia przyczyn jak i zapobieżenia podobnym tragediom na przyszłość.
W wyniku przeprowadzonego śledztwa uznano, że panujący na dworze mróz uniemożliwił prawidłowe działanie sygnalizacji i ta w porę nie zatrzymała nadjeżdżającego pociągu relacji Paryż- Strasburg. Jeden z maszynistów został oskarżony o zabójstwo, ale sąd go ostatecznie uniewinnił. Firma kolejowa „Compagnie de Chemin de Fer de L’Est” była zobowiązana do wypłaty odszkodowania ofiarom w wysokości 43 856 000 franków i 29 centów! Lokomotywa pociągu, który był sprawcą tej masakry, została naprawiona i wróciła na tory. Od razu też dostała odpowiednie imię - mówiono na nią „Rzeźnik”.
 Ową katastrofę chciał wykorzystać słynny francuski oszust i hochsztapler niejaki Stavisky, którego czekało aresztowanie, proces i wiele lat odsiadki. W nocy po katastrofie wysłał on jednego ze swoich wspólników do Lagny. Człowiek ten miał za zadanie podłożyć dokumenty Stavisky’ego nieznanej ofierze, tak żeby policja uwierzyła w jego śmierć. Jednak fortel się nie udał i w styczniu 1934 roku Stavisky popełnił samobójstwo. 
Katastrofa pod Lagny była jedną z największych w kolejowych dziejach Francji. 

tom spec