Brukselski autobus

frytki

Miałem w tym dniu naprawdę wszystkiego dosyć, choć nie mieszkałem w Brukseli długo. Fakt – nie znałem jeszcze języka francuskiego, nic nie wiedziałem na temat tutejszego życia i ludzi.
Od samego początku wszyscy chcieli mnie zmieniać. Nawet później, w szkole przekręcali moje imię Piotr na Pierre. Nie mam nic do kamieni, a nawet je lubię, jednak to nie jest moje imię. A już mówić mi jak mam żyć to kompletna pomyłka! Nie mogłem się na to godzić.


Po przykrym spotkaniu tego wieczora byłem zły na siebie, na nią, na cały świat, na całą tę sytuację, w której się znalazłem. Taki dziwny człowiek z Polski, w tym kraju. Obcy. 
Moja ukochana zostawiła mnie na ulicy samego, wsiadła w taksówkę i odjechała. Nie chciałem z nią jechać, chciałem wrócić spacerem do domu, ochłonąć. 
Szedłem sam ulicami, a były ich dziesiątki. Emocje się we mnie przelewały tysiącami myśli, jak z jednego dzbana w drugi. Nie wiedziałem, jak sobie z tym poradzić. 
I tak zmierzałem w kierunku naszego (wynajmowanego) mieszkania. 
Na drodze pojawił się tramwaj, prawie pusty. Wsiadłem do niego, chociaż nie miałem biletu. Usiłowałem rozwiązać w głowie ten supeł, który mi się zawiązał, ale nie dawałem rady. W końcu udałem się do kierowcy i... opowiedziałem mu pokrótce o swoim problemie.
Kierowca tramwaju, choć widziałem, że był zmęczony, wysłuchał mojej historii i powiedział:
– No wiesz, życie na emigracji nie jest łatwe, czasem trudno się wzajemnie zrozumieć, a co dopiero jeśli chodzi o mężczyznę i kobietę. Czasami się nie da. Różne są reguły gry, podejście człowieka do człowieka, priorytety, a i o zaufanie w tych czasach jest trudno. Nie zamartwiaj się. Będzie dobrze.
I tak jechaliśmy razem w kierunku centrum miasta, a trwało to dla mnie wieki.
W pewnym momencie do mnie mówi: 
– Zauważyłeś? Nikogo poza tobą i mną w tramwaju nie ma...
Byłem tak przejęty swoimi osobistymi sprawami, że niczego nie zauważyłem, nic nie widziałem, byłem ślepy nawet na samego siebie.
Kierowca zapytał: 
– Słuchaj, gdzie ty mieszkasz? 
– Ja? W centrum miasta - odpowiedziałem.
Kierowca:
– Ja teraz jadę do zajezdni, ale później też wracam do domu, w centrum miasta. Na kolejnym przystanku wysiądziesz i na mnie poczekasz. Będziemy z kolegami tędy przejeżdżać. Nie ma już połączenia, autobusy nie kursują, ale jest jeden autobus z pracownikami firmy, który zatrzyma się na tym tu przystanku. Poczekaj 10 minut a zabierzesz się z nami. Podwieziemy cię. Tylko poczekaj! 
Wysiadłem na skrzyżowaniu ulic. Tramwaj skręcił w lewo i zniknął za drzewami.
Stoję już dłuższą chwilę w wyznaczonym miejscu. Od czasu do czasu przechodzi ktoś z psem na smyczy. Nie widać twarzy, tylko cienie pod lampami świecącymi słabym światłem. Czasem przejeżdża samochód, który zadymi i zamieni obraz chłodnej nocy w oddech porannej mgły.
W pewnym momencie po drugiej stronie ulicy, to było na placu Flagey, przechodził młody mężczyzna. Wyglądał na fana muzyki reggae, prawdopodobnie rodem z Afryki bądź innego ciepłego kraju. Na głowie miał dredy, schowane pod wielką kolorową czapą i palił wielkiego jointa.
Zawołał:
– Słuchaj, nie ma już o tej porze autobusów! Teraz tylko są nocne i będziesz czekał i czekał.
– Hmm... - odchrząknąłem. – Nie, jest jeszcze jeden!
Mężczyzna przeszedł ulicę, by mi pokazać na rozkładzie jazdy, że już nie ma normalnego połączenia. Oświecił zapalniczka godziny przyjazdów i odjazdów autobusów by mnie, niedowiarka, przekonać zapisaną na tablicy oficjalną informacją. 
Powiedziałem mu, że jednak jest w błędzie, że jest jeszcze jedno połączenie do centrum miasta, magiczne. Tylko nikt o nim nie wie. I jeśli ze mną poczeka to się przekona.
Ale opowiadasz bajki... – powiedział. Został jednak ze mną, zaciekawiony.
I staliśmy tak razem, on – paląc wielkiego jointa, że aż mu się z uszu dymiło, i ja – z rozwiązującym się splątanym osobistym wszechświatem. 
Tak staliśmy jakaś dłuższą chwilę czekając na niewiadomą. 
I faktycznie, po jakiejś chwili pojawił się autobus miasta Brukseli. Zatrzymał się na przystanku, na którym czekałem wraz z fanem reggae. Tuż przed nami otworzyły się jego automatyczne drzwi.
A w nich stali kierowcy, kontrolerzy w mundurach. Autobus był pełen pracowników publicznego transportu. I ten życzliwy, poznany kierowca tramwaju też tam stał, w samych drzwiach.
– Wsiadaj – powiedział – podwieziemy cię.
Wsiadłem. Drzwi się zamknęły. Przez zabrudzoną szybę zdążyłem jeszcze zauważyć w półmroku otwarte ze zdziwienia usta przechodnia i jego czarne, błyszczące, wielkie źrenice, w których odbijały się światła przejeżdżających samochodów. Stał nieruchomy, zamurowany zdziwieniem, jak pomnik z brązu. Na wieczność. 
Odjechaliśmy w kierunku centrum, w okolice, gdzie mieszkałem.
Zaskakująco, ta magiczna chwila rozwiązała plątaninę poskręcanych nerwowych żyłek w mojej głowie. Poczułem się jak wyzwolony. Nawet jeśli tylko na jakiś czas, poszybowałem jak na wietrze, jak orzeł w górskim, naturalnym środowisku, a moje problemy stały się malutkimi jak ziarnka piasku. To był moment, kiedy poczułem się przyjaźniej w moim nowym miejscu. W końcu niejeden rodowity Brukselczyk nie zna tej miejskiej tajemnicy, którą poznałem. Niezbadane są drogi nocnych połączeń, a nie są one zapisane w żadnym rozkładzie jazdy. 
Prezydent Frytek.